Skocz do zawartości

Miesiąc w więzieniu imigracyjnym - artykul z Nowego Dziennika


Rekomendowane odpowiedzi

Napisano
"Porobili mi zdjęcia i kazali założyć pomarańczowy uniform, taki dla kryminalistów. O północy wprowadzili mnie do pomieszczenia wielkości polskiej sali gimnastycznej, gdzie na piętrowych łóżkach spało ponad 60 osób. Część to byli miejscowi zamknięci za DUI, pobicia, narkotyki; część to imigranci bez papierów, tacy jak ja" – mówi Marek, który spędził miesiąc w więzieniu w Ohio, po tym jak schwytała go Straż Graniczna.

Marek, który od pięciu lat mieszka na przedmieściach Nowego Jorku, na święta wielkanocne wybrał się samochodem do znajomych w Chicago. Nie pierwszy raz tam jechał. W Wietrznym Mieście bywał dwa razy w roku; tam ma zarejestrowany samochód oraz posiada prawo jazdy z Illinois, takie dla imigrantów, którzy nie mają papierów.

"W tamtą stronę było bez problemu – mówi Marek, któremu w podróży towarzyszyła jego partnerka Justyna z ośmioletnim synkiem Mateuszem. – Jakieś 400 mil od Chicago zatrzymaliśmy się na postoju przy 90-tce, żeby odpocząć, zatankować, napić się kawy i wyprowadzić psy. Zjeżdżając widziałem, że stali po przeciwnej stronie drogi, ale myślałem, że to policja na 'suszarkę łapie'". Okazało się, że była to Straż Graniczna, która w tym miejscu miała punkt kontrolny.

"Wysiadłem już z samochodu, gdy zajechał mi drogę od tyłu. Pierwsze słowa, jakie do mnie skierował, to: jesteś na wizie turystycznej B2 i przekroczyłeś termin pobytu – wspomina Marek. – Opowiedziałem, że nie, i zapytałem o powód zatrzymania, na co usłyszałem: zbyt wolna jazda. To niby z jaką prędkością miałem zjeżdżać na postój?".

Polak pokazał funkcjonariuszom amerykańskie prawo jazdy z adresem w Chicago i dokumenty samochodu, zarejestrowanego na jego nazwisko. Oni sprawdzili samochód. "Spokojnie, nie denerwuj się, jeśli nie będziesz miał historii kryminalnej, to cię puścimy, potem tylko będziesz miał sprawę w sądzie imigracyjnym" – powiedział funkcjonariusz, który – widząc chicagowskie prawo jazdy dla imigrantów bez Social Security – już upewnił się w swoich przypuszczeniach.

"Powiedzieli, że muszą nas przewieźć na posterunek, bo nie mają w samochodzie jakiegoś systemu, żeby nas sprawdzić – mówi Marek. – Na posterunku w pięć minut wiedzieli, kiedy przyjechałem, na jakiej wizie, kiedy wygasła jej ważność. Wszystko mieli zapisane".

Sprawdzali, robili odciski palców. Pytali, do jakiego kościoła w Polsce należy, kiedy przyjechał, czy pracuje, czy się uczy, gdzie mieszka.

"Odpowiadałem zgodnie z dokumentami, że w Chicago i że jadę do Nowego Jorku odwieźć Justynę i Mateusza, bo u mnie byli na święta. Chyba trzy godziny nas maglowali, po dziesięć razy te same pytania zadawali, żeby złapać na jakiejś nieścisłości. Jak nas traktowali? Tak jak w Polsce: jeden udaje złego, drugi dobrego. Częstowali kanapką, ale byłem tak zestresowany, że o jedzeniu nie myślałem" – opowiada Marek.  W końcu okazało się, że zamiast wypuścić, jak obiecali, przewiozą go do więzienia imigracyjnego.

"Jak zakuwali Marka w kajdanki, to był chyba najgorszy moment. I tak się jakoś zachowali, bo zrobili to za drzwiami, żeby Mateusz nie widział – mówi Justyna. – Potraktowali nas jak kryminalistów, a my przecież nic złego nikomu nie zrobiliśmy: nikogo nie okradliśmy, nie zamordowaliśmy ani nie pobiliśmy".

"W takich przypadkach powinni założyć bransoletkę na koszt zatrzymanego i do momentu deportacji wypuścić do domu" – stwierdza nasz rozmówca.

Marek jest jedną z tysięcy osób zatrzymanych do kontroli w pasie przygranicznym Stanów Zjednoczonych. Sięga on aż 100 mil w głąb kraju i biegnie wzdłuż każdej z jego granic: z Kanadą, Meksykiem, oraz tych na Zachodnim czy Wschodnim Wybrzeżu.

Funkcjonariusze Straży Granicznej zatrzymują ludzi do kontroli przy drogach, pytają o dokumenty imigracyjne oraz przeszukują pojazdy. Kontroli poddają wszystkich, bez względu na status. W ten sposób na pasach przygranicznych w pobliżu Kanady czy Meksyku rocznie aresztują tysiące imigrantów, którzy nie posiadają ważnych dokumentów pobytowych.

Czwarta Poprawka do Konstytucji USA chroni Amerykanów przed przypadkowymi kontrolami i przeszukaniami, ale według rządu amerykańskiego zasada konstytucyjna nie do końca obowiązuje w pasie przygranicznym.

Jak czytamy na stronie American Civil Liberties Union, tak jak na przejściach granicznych funkcjonariusze Służby Granicznej nie potrzebują nakazu sądowego, żeby przeszukać podróżnego lub jego bagaż, podobnie w pasie przygranicznym Służba Graniczna ma pewną, choć nie nieograniczoną, swobodę działania.

"W tej 100-milowej strefie Służba Graniczna może tworzyć punkty kontroli imigracyjnej, ale nie może zatrzymywać ludzi bez uzasadnionego podejrzenia o wykroczenie imigracyjne" (uzasadnione znaczy więcej niż przeczucie)" – czytamy na stronie ACLU.org. W praktyce jednak różnie bywa, a obrońcy praw obywatelskich argumentują, że dochodzi tam do nieprawnych zatrzymań.

"Moja prawniczka powiedziała, że zatrzymano mnie bezprawnie. Można się od tego odwoływać, ale to słono kosztuje" – mówi Marek, który uznał, że nie będzie na to wydawał ciężko zarobionych pieniędzy.

***
Justynę, która do Stanów przyjechała dwa lata temu, na wizie turystycznej, też chcieli zatrzymać. Uratowało ją to, że nie było w okolicy ośrodka penitencjarnego z wolnym miejscem dla matki z dzieckiem. Jedną noc musiała spędzić w areszcie, na posterunku. "Cela wyłożona płytkami, łóżka z nierdzewnej stali, zimne jak w prosektorium.

Dali koc, szary, cienki jak ścierka. Tragedia. To była najgorsza noc w moim życiu – opowiada wstrząśnięta Justyna. – Mateuszek kiedyś chciał być policjantem albo żołnierzem, ale po tym jak zobaczył kajdanki i łańcuchy i jak ta praca wygląda z bliska, stwierdził, że już nie chce być mundurowym".

Gdy ich rano wypuszczono na wolność, koledzy Marka, którzy w nocy przyjechali po jego samochód, byli już w drodze do Chicago. Na policji powiedziano im, że nie wiadomo, kiedy Justynę wypuszczą.

Wrócili jednak, a Justyna z Mateuszem spędzili tydzień w Chicago, czekając na Marka. Cały ten czas Justyna robiła, co mogła, by wyciągnąć Marka z więzienia. Nie było jej łatwo, bo słabo zna angielski, nie ma rozeznania w amerykańskim systemie prawnym oraz przepisach imigracyjnych. "Nie da się opisać, co przeszłam" – mówi Polka, której z pomocą znajomych udało się znaleźć lokalnego prawnika. Po tygodniu, gdy stało się jasne, że Marka tak szybko nie wypuszczą, wróciła z synkiem do Nowego Jorku.

***
"Gdy zamknęły się za mną drzwi więzienia, to urwał mi się kontakt ze wszystkimi. Zabrali mi telefon, prawo jazdy, ważny paszport" – opowiada Marek. Okazało się, że to nie więzienie imigracyjne, ale takie mieszane, w którym przebywali nielegalni imigranci, ale też lokalni kryminaliści, zatrzymani za różne przewinienia. Wszyscy ubrani byli w sztywne, pomarańczowe więzienne drelichy.

"Wielkie pomieszczenie, a w nim piętrowe łóżka dla ponad 60 osób. Jak brakowało miejsca, bo co jakiś czas kogoś przyprowadzali, to rozkładali materace na podłodze" – mówi Marek, który "na dzień dobry" dostał dwa koce, dwa prześcieradła, ręcznik, trzy pary skarpetek i bieliznę.

Najgorsza dla niego była monotonia, bo każdy dzień wyglądał tak samo. Pobudka o 6 rano i słanie łóżek. Jedzenie "takie szpitalne": na śniadanie płatki z zimnym mlekiem i owoce z puszki. Facet się nie naje. Na lunch amerykański hamburger albo makaron, ziemniaki puree z wody. I tak na zmianę. "Dopiero po kilku dniach się zorientowałem, że można za swoje pieniądze, które ktoś z zewnątrz wpłaci na twoje konto, kupić suchy prowiant: ciastka, sneakersy, zupki chińskie. Zamawiało się i za tydzień przychodziła dostawa. Bez tego ciężko było" – opowiada Marek.

Po każdym posiłku trzeba było oddać plastikową łyżeczkę, którą podawano do każdego rodzaju jedzenia, nie było widelców ani noży. Strażnik liczył łyżeczki, gdy rozrachunek się nie zgadzał, to najpierw dawał ostrzeżenie, potem zarządzał przeszukanie sali. Ten, u kogo znaleziona została poszukiwana łyżeczka, miał odebrane wszelkie przywileje na miesiąc.

Na sali były dwa telewizory, a w ciągu dnia godzinę albo półtorej więźniowie chodzili na "spacerniku", jak był otwarty. "Nic innego nie było do roboty, to się chodziło w kółko. Niedaleko było małe jeziorko; tam czasem ktoś kosił trawę; zatrzymywaliśmy się i patrzyliśmy. Były też ławki, można było usiąść i pograć w coś" – opisuje więzienny czas Marek.

Rozgrywki w szachy, warcaby i domino to były jedne z niewielu rozrywek w ciągu dnia. "Nauczyłem się grać w domino; w warcaby dobrze mi szło, ogrywałem gości" – mówi Marek i dodaje, że niektórzy grali w pokera na jedzenie. – Zwycięzca wychodził z workiem suchego prowiantu, który inni dostali od rodziny albo zakupili za pieniądze przelane na ich konto".

Do ubikacji można było iść o każdej porze dnia i nocy. Łazienka znajdowała się z boku sali, gdzie więźniowie spali i spędzali całe dnie. Sześć kabin prysznicowych odgrodzonych było parawanami. "Wieszało się ręcznik i wszyscy wiedzieli, że prysznic zajęty. Nie tak jak w wojsku w Polsce, gdzie 30-40 gości pod prysznic razem szło. Tutaj niby więzienie, ale pod tym względem warunki były ok" – opowiada Marek.

Od 10 wieczorem obowiązywała cisza nocna. Światła jednak nigdy do końca nie były gaszone. Tych, którzy w nocy rozmawiali, rozdzielano i przenoszono w dwa różne końce pomieszczenia.

***
Był jedyną osobą z Europy na tej sali. Pozostali imigranci to przeważnie Latynosi, których było około trzydziestu. "Wielu mówiło, że zostało złapanych w tym samym miejscu na 90-tce, tak jak ja – niby za wolną jazdę. Straż Graniczna tam miała taką rutynę: widzieli w samochodzie kilka osób o ciemniejszej karnacji – to zatrzymywali. Mnie pewnie też wzięli za Latynosa – mówi Marek, który nie jest wysoki, ma ciemne włosy i mocno opaloną skórę. – W tamtym rejonie policja współpracuje ze służbami imigracyjnymi. Jak cię złapią za byle co: stłuczka czy coś nie tak z samochodem, to nawet jeśli wszystko pozałatwiasz, popłacisz, to potem trafiasz do więzienia i przed sąd imigracyjny. Gdy ktoś nie ma papierów, to nie polecam wyprawy samochodem na północ".

Na sali więziennej nikt nie mówił po polsku. "Musiałem się dogadywać po angielsku i hiszpańsku jak umiałem – wspomina nasz rozmówca i dodaje, że to właśnie Latynosi najbardziej mu pomogli. – To bardzo dobrzy i mili ludzie. Pierwsi mi tam podali rękę.

Pokazali, jak zadzwonić z aparatu telefonicznego, zaoferowali, że mogę skorzystać z ich karty telefonicznej, jeśli nie mam swojej. Wytłumaczyli, jak ktoś może mi zrobić przelew pieniędzy, pokazali na jakie konto. Bardzo w porządku ludzie. Jeśli czegoś potrzebowałem, to nawet nie musiałem pytać, sami dawali. Pocieszali, że wszystko będzie dobrze, że to nawet dobre miejsce".

Latynosi trzymali się razem, "jak bracia", mimo że wcześniej się nie znali. "Byli bardzo religijni, co wieczór śpiewali modlitwy, tak na wesoło" – opowiada Polak, który zaprzyjaźnił się z jednym z więźniów z Ameryki Południowej. To mężczyzna, który do więzienia trafił dwa tygodnie wcześniej, i pierwszy podszedł do Marka, by z nim porozmawiać. Okazało się potem, że też mieszka w Nowym Jorku i do dzisiaj utrzymują kontakt.

***
Na ścianie wisiały cztery telefony. W godzinach od 8 rano do 8 wieczorem można z nich było dzwonić poza więzienie. "Czasem ustawiała się kolejka i trzeba było 20 minut czekać, ale były takie godziny, że nikt nie dzwonił, i można było swobodnie porozmawiać" – mówi Marek.

Długość rozmów ograniczały jednak koszty. Połączenia były drogie jak międzynarodowe, po 50 centów za minutę. "Dla mnie nieważne było, ile to kosztowało. Chciałam go usłyszeć chociaż raz dziennie, żeby wiedzieć, jak się trzyma, czy wszystko w porządku. Tyle się słyszy historii o więzieniach" – twierdzi Justyna, która uzupełniała konto więzienne Marka i codziennie relacjonowała mu, co udało się jej załatwić z adwokatem.

Dla Marka ten telefon na ścianie to był jedyny kontakt ze światem zewnętrznym. "Chciałem wiedzieć, co słychać na zewnątrz, bo siedząc tam, w tych czterech ścianach, bez kontaktu z bliskimi, deprechy można było dostać" – mówi Marek.

***
Pierwszą sprawę w sądzie imigracyjnym Marek miał mieć po dwóch tygodniach. Nie odbyła się, bo sędzia się rozchorował. "Jak po kolejnym tygodniu nie było mowy o terminie rozprawy, to mnie niemoc ogarnęła. Dzień za dniem upływał monotonnie i nudnie, nie wiedziałem, co będzie, nie było dostępu do informacji. A tu jeszcze na początku maja zaplanowana była komunia Mateusza.

Pomyślalem, że w ogóle nie wyjdę, albo że mnie deportują prosto z więzienia. Inni, w takiej samej sytuacji jak ja, siedzieli tam po cztery miesiące" – wyjaśnia Marek.

Ci, którzy siedzieli dłużej, przenoszeni byli na inną salę. "Jak mieli wyznaczoną sprawę imigracyjną, ale nie mieli adwokata – z urzędu nie chcieli dawać, żeby nie obciążać państwa kosztami – to przenoszeni byli do Luizjany. Stamtąd, po dwóch tygodniach, deport".

"Jeden z więźniów, młody muzułmanin, trafił do więzienia, bo wiza mu wygasła miesiąc wcześniej. Pewnie ktoś z sąsiadów go podkablował; zgarnęli go z mieszkania. Siedział 18 miesięcy i dostał deport" – opowiada Marek. Był też student z Egiptu, legalnie na wizie studenckiej, ale z powodu operacji na oczy opuścił trzy tygodnie zajęć. "Pokazał w szkole zaświadczenie od lekarza, ale jakoś nie uznali. Przywieźli go dwa tygodnie przed moim wyjściem. Miał grube okulary, od razu widać było, że miał problemy z oczami.

Poprosił o krople, to mu dali. Ale przez dwa dni nic nie jadł, taki był zestresowany. Co się dziwić, siedział w domu, chory, a tu immigration przychodzi i zgarnia go do więzienia – opowiada Marek. – Z innym gościem mieli problem, bo był z Nepalu i nie mieli dla niego tłumacza. On był rezydentem, ale coś narozrabiał w domu. Żona zadzwoniła na policję, jego zgarnęli, potem żonie przeszło, a on nie mógł wyjść, bo musiał w sądzie się stawić, ale bez tłumacza nie dało rady. I tak siedział już piąty miesiąc".

***
Po czterech tygodniach wezwano Marka na przesłuchanie sądowe. "To wyglądało tak, że przenieśli mnie na inną salę, w której był duży ekran i wideokonferencja z sędzią – opowiada. – Wiedziałem, że nie mam możliwości, by starać się o legalizację pobytu, to podpisałem papier, że poddaję się procedurze dobrowolnego opuszczenia kraju".

Dostał cztery miesiące na spakowanie się i powrót do Polski. Po rozprawie, gdy wpłynęła kaucja, Marek wyszedł na wolność. Do 25 lipca miał w sądzie imigracyjnym w Ohio, osobiście, przedstawić plan podróży.

Tuż po opuszczeniu więzienia zorientował się, że nie oddano mu ani prawa jazdy, ani paszportu. "Gdy zadzwoniłem do więzienia, to powiedzieli, że immigration zatrzymało. Jak prawnik się z nimi skontaktował, to się wyparli i powiedzieli, że nie zdeponowali tych dokumentów, mimo że na kwicie z więzienia – czarno na białym – było napisane, że mi te dokumenty zabrali" – opowiada Marek, który bez żadnego dokumentu tożsamości ma teraz bardzo utrudnione życie. "ID trzeba pokazać w banku i jak kontener do Polski wysyłasz... Nie wiem, co oni sobie wyobrażają, jak mam się spakować i wyjechać" – mówi poirytowany.

Inna sprawa to nakaz stawienia się biletem powrotnym w sądzie w Ohio. "Jak bez prawa jazdy i dokumentów miałem tam się dostać? Nikt mnie taki kawał drogi samochodem nie zawiezie. Autobus jedzie osiem godzin w jedną stronę i osiem w drugą. Też nie wiadomo, czy by mnie wypuścili z powrotem do domu. Może znowu by zatrzymali i dowieźli z więzienia prosto na lotnisko. Zresztą może dlatego radzili, żeby bilet powrotny z Ohio kupić" – zastanawia się nasz bohater.

***
Wrócił do domu w drugiej połowie maja, już po komunii Mateusza. Od razu zaczął szykować się do powrotu do Polski. Sprzedał telewizory i jeden samochód, zaczął rozdawać meble, zlikwidował akwarium i znalazł rodziny, którym pod opiekę oddał swoje czworonogi. "Psów mi najbardziej szkoda. Ale na szczęście trafiły do bardzo dobrych ludzi" – opowiada.

W międzyczasie ktoś polecił mu prawnika z Nowego Jorku, który prowadzi sprawy imigracyjne. "Znalazł mi program, w ramach którego mam odroczoną deportację do 2 lat. Teoretycznie, bo w praktyce to nie wiem, jak to będzie wyglądało. Potem mógłbym się ewentualnie starać o zieloną kartę, ale już nie chcę tutaj zostawać. Chcę wracać do Polski" – twierdzi Marek. Cieszy się jednak, że dzięki odroczeniu może z Justyną zostać przynajmniej do jej rozprawy w sądzie imigracyjnym, wyznaczonej na koniec roku. "Nie chcę jej tu samej, z dzieckiem, zostawiać" – podkreśla.

Justyna jeszcze nie podpisała żadnych papierów. Raz musiała zameldować się w urzędzie imigracyjnym w Nowym Jorku. "Czeka na rozprawę, ale mówią, że będzie mogła ubiegać się o Social Security i pozwolenie na pracę" – relacjonuje. Zdecydowani są jednak najpóźniej za dwa lata wracać do Polski. "Co to za życie tutaj, tylko praca od rana do nocy" – mówi Marek, który bierze dodatkowe prace, żeby nadrobić wydatki związane z pobytem więzieniu: 5 tys. dol. – kaucja, prawnicy, opłaty imigracyjne, telefony z więzienia. "Ponad 10 tysięcy się uzbierało" – mówi.

Jak będzie przez ten czas funkcjonował tu bez dokumentów? Jeździ na polskim prawie jazdy, ma też kopię tego amerykańskiego w telefonie. Może uda mu się wyrobić kolejne w Chicago.

Czy się boi kolejnego aresztowania? "Jakaś obawa jest, ale w Nowym Jorku policja nie współpracuje z władzami imigracyjnymi. Jak cię zatrzymają za wykroczenie na drodze, idziesz do sądu, płacisz karę i na tym się kończy. Gdy cię złapią bez amerykańskiego prawa jazdy, pokażesz polskie, oni dadzą naganę, ty obiecasz, że już ostatni raz. Ale tu się nie da żyć bez samochodu" – mówi Marek.

zrodlo : 

http://www.dziennik.com/publicystyka/artykul/miesiac-w-wiezieniu-imigracyjnym

Napisano

Dokladnie, tez sie zastanawiam na jakies podstawie. Ogolnie troche szkoda ludzi i w ogole, ale jak tak czytam ten artykul to sorry, ale sami sobie sa winni. Wielkie zaskoczenie, ze ktos ich zlapal, a przeciez oni nic zlego nie zrobili. Przeciez nikogo nie zabili, ani nie okradli, wiec z jakiej racji takie cos im sie przydarzylo. Kolejna rzecz to wielkie zaskoczenie, ze w wiezieniu nikt nie umial mowic po polsku i kurde biedny Marek musial sie dogadywac po angielsku albo hiszpansku. Mi sie nasuwa tylko jedno pytanie, jak tak ludzie w ogole sobie radza bez znajomosci jezyka w innym kraju? Czy mozna traktowac ten kraj jako swoj dom i swoje miejsce, kiedy nie mozna sie z nikim dogadac? Sorry, ale ja sobie nie wyobrazam takiego czegos. Moze to ja jestem jakas dziwna, ale dla mnie to by bylo ogromne ograniczenie i nigdy bym sie z tym swobodnie nie czula. 

Swoja droga, wytlumaczy ktos o co chodzi z tym prawem jazdy dla imigrantow bez SSN z poczatku artykulu? 

Napisano

Mowiac szczerze to dziwie sie ze od razu ich nie deportowali. W koncu zlamali prawo...

W IL (i chyba niektorych zachodnich stanach) daja nielegalnym prawo jazdy.

Napisano
15 minut temu, ilon napisał:

No ale te prawo jazdy dla nielegalnych rozni sie czyms od normalnego prawa jazdy? 

Jest plastikowe ale w pionowym formacie i zdaje się ma inny kolor od tego dla legalnych.

Napisano

"Był też student z Egiptu, legalnie na wizie studenckiej, ale z powodu operacji na oczy opuścił trzy tygodnie zajęć. "Pokazał w szkole zaświadczenie od lekarza, ale jakoś nie uznali. Przywieźli go dwa tygodnie przed moim wyjściem. Miał grube okulary, od razu widać było, że miał problemy z oczami." - czy to moze byc prawda, ze nie uznaja zaswiadczenia i ktos trafia do wiezienia imigracyjnego ? 

 

Ten artykul jest napisany w takim stylu tak jakby czytjacy mial plakac, ze ktos jest nielegalnie i bozesz ty moj trafil do wiezienia co kompletnie nie moze mu sie trafic...

Wg mnie historia chyba troche popodkoloryzowana przez nowy dziennik....

Napisano

Nie wiem jak w Stanach (ale podejrzewam ,ze podobnie jak nie gorzej) każda historia  z życia wzięta jest  podkoloryzowana pod publikę .Stąd ten Egipcjanin i różne inne wtrącenia. Poprostu ma to chwytać za serce imigranci dobrzy / straż graniczna zła.

Temat został przeniesiony do archiwum

Ten temat przebywa obecnie w archiwum. Dodawanie nowych odpowiedzi zostało zablokowane.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...